Ach te Włochy... cudowny kraj. Byłem tu kilka jak nie kilkanaście razy i za każdym razem jestem super zadowolony i szczęśliwy, i nie chcę wyjeżdżać. Ale żeby być zadowolonym z takiego pobytu, nieważne czy krótkiego czy długiego, trzeba sobie go dobrze zaplanować. Szczególnie jeśli jedziemy autem elektrycznym.

W naszym przypadku z racji prowadzenia TeslaKlubPolska, są to zawsze auta Tesli, ale jakim autem EV byście nie jechali, warto sobie zrobić plan uwzględniający różne zmienne.

Moja żona wybierając hotele w których nocujemy, sprawdza czy mają one stację ładowania, nieważne jaką może być szybka DC, może być słupek lub WallBox, 11 czy 22 kW. Jeśli hotel jest naprawdę fajny, ale nie ma niestety ładowarki w jakiejkolwiek postaci, musi znajdować się niedaleko od niej, my szukamy w pobliżu zawsze stacji Supercharger. To rozwiązanie daje nam komfort i rekompensuje w 100% brak stacji ładowania w hotelu.
Biorąc jednak pod uwagę ostatnie ceny w Polsce i Europie, które niestety Tesla wprowadziła, czyli 2,65 zł za kWh w godzinach dziennych i 1,65 zł w godzinach 22-6, warto poświęcić kilka chwil i namierzyć hotel dysponujący ładowarką. Może to być jakikolwiek WallBox lub słupek, ważne jest aby hotel oferował darmowe ładowanie, a jest takich hoteli naprawdę sporo. Co nam to da? Otóż, zakładając, że przez noc nasze auto naładuje się do 95-100% stanu baterii, nagle okaże się że następnego dnia kolejne 300 czy 400 km zrobimy zupełnie za darmo. A przy obecnych cenach jest to wymierna korzyść.

Wracając do naszej pięknej Toskanii, cóż można powiedzieć. Niech Ci, którzy tu nie byli żałują po tysiąckroć, bo jest czego żałować, lub niech jak najszybciej to nadrobią. Na pewno się nie zawiodą. Toskania to spichlerz Włoch, zresztą był nim już w starożytności. A dziś?, widok pięknych winnic pieści nasze oczy, kiedy jedziemy krętymi lokalnymi drogami. Wszechobecna tu słynna już toskańska mgła, daje niesamowite wrażenie tajemniczości i izolacji, szczególnie kiedy jedziecie rano, a wasze auto jest jedynym w promieniu kilku najbliższych kilometrów.

Toskańskie miasteczka są pełne uroku, i w większości zbudowane na wzgórzach, gdzie trzeba często dojść na piechotę, zostawiając auto niżej, na parkingach, których jest tu całkiem sporo. Pierwsza godzina jest zazwyczaj darmowa, jednak potem musimy zapłacić. Parkingi nie są jednak bardzo drogie. Co mi się rzuciło w oczy to metoda parkowania Włochów. To po prostu mistrzowie, dosłownie. Choć często i im się coś nie uda, może dlatego włoskie auta są tak porysowane i powgniatane. Jednak to auto na zdjęciach poniżej wyglądało ok, a zaparkowane było dosłownie na centymetr od ściany budynku.

Kiedy jedzie się między pięknymi toskańskimi winnicami, grzechem byłoby nie zatrzymać się choć na chwilę. Jest tam cicho, przyjemnie, powietrze jest rześkie a widoki niesamowite. Można więc śmiało rozłożyć koc, kosz piknikowy, podjeść winogron i wypić symboliczną lampkę prosecco, niestety to propozycja tylko dla pasażerów, kierowca jak zwykle musi cierpieć, choć Włosi są dość tolerancyjni jeśli chodzi o siadanie za kółkiem po spożyciu alkoholu. Ja nie eksperymentuję i nigdy nie piję żadnego alkoholu, kiedy jadę autem, to zbyt duża odpowiedzialność. Ogólne przepisy włoskie mówią na ten temat co następuje:

"Dopuszczalna ilość alkoholu we krwi wynosi we Włoszech 0,5 promila. Pomiędzy 0,5, a 0,8 promila kierowcy grozi mandat w wysokości 542-2168 euro, zatrzymanie prawa jazdy na 3-6 miesięcy oraz pozbawienie wolności na 1 miesiąc. Jeśli zawartość alkoholu plasuje się pomiędzy 0,8 a 1,5 promila, wówczas mandat wynosi 870-3481 euro, prawo jazdy jest zatrzymane na 6-12 miesięcy, a areszt może trwać nawet 3 miesiące. Jeżeli kierowca będzie miał więcej niż 1,5 promila, wówczas płaci od 1632 do 6527 euro mandatu, traci prawo jazdy na 1-2 lata i trafia do aresztu nawet na 6 miesięcy. W każdym z tych przypadków do konta kierowcy obligatoryjnie dopisywanych jest 10 punktów karnych."

Jeśli więc lubicie wino, niestety zwiedzając Toskanię, radzę wstrzymać się do wieczora i do powrotu do swojego hotelu. Wtedy można kosztować i degustować, a jest naprawdę co.

Kiedy jesteście w Toskanii warto odwiedzić również morze i mega szerokie tutaj piaszczyste plaże. My skierowaliśmy się do miejscowości Marina di Grosetto, rzut beretem od miasta Grosetto i wielkiego centrum handlowego, gdzie umiejscowiony jest Supercharger. Tu mogliśmy spokojnie i bez stresu naładować, a właściwie doładować auto i zrobić drobne zakupy, jest tu również sklep spożywczy akceptujący zwierzęta, co niestety jest tu rzadkością. W większości dużych marketów nie wolno wprowadzać psów na teren sklepu z żywnością. Tu jednak, ceny były na prawdę ok, a psa można wozić w specjalnym przewidzianym do tego wózku.

Nad morze do Marina di Grosetto dojechaliśmy bez przeszkód, jest to miejscowość wypoczynkowa oddalona od Grosetto zaledwie o 12 km, daleko więc nie było, a przywitała nas tam po prostu cudowna pogoda, 27 stopni i piękne słońce, a pamiętajmy że był to 3 października, tak więc lato już minęło. Mimo to zamówione w przyplażowej knajpce Fritto Misto, czyli smażone w głębokim oleju owoce morza popite zimnym Prosecco, zjedzone oczywiście na plaży, smakowały wprost wybornie. Takie danie to koszt 18 euro, jednak porcją najedzą się dwie osoby. Widoki morza i plaży - Gratis! Nawet nasz mały Leon docenił możliwość plażowania w październikowych promieniach słońca...

Plażowanie jest przyjemne, ale przyjechaliśmy zobaczyć jak najwięcej, tak więc kolejny kierunek przez nas obrany to miasteczko na "wulkanicznej skale" czyli Pitigliano, zwane również Małą Jerozolimą. Kiedyś mieszkało tu wielu żydów, dziś również są, ale nie tak liczni. Widok miasta z perspektywy jest oszałamiający. Miasto robi niesamowite wrażenie. Przy drodze, jadąc właśnie do Pitigliano znaleźliśmy ciekawą winiarnię. Usytuowana w grocie, niesamowite miejsce. Można zrobić zakupy, aby i z tego niezwykłego miejsca przywieźć coś miejscowego. Jeśli chodzi o dojazd do miasta, to jest on równie niesamowity co widok miasteczka. Droga wije się raz w lewo, raz w prawo, i czasami musimy zwolnic nawet do 20-30 km/na godzinę. Poza tym widoki są takie, że grzechem jest nie zerknąć choć przez ułamek sekundy gdzieś w bok. Dlatego zalecam skupienie i koncentrację, jeśli chodzi o dojazd do miasta.

Po tych niesamowitych widokach ruszyliśmy w kierunku, który chcieliśmy odwiedzić od kilku lat, mianowicie Terme di Saturnia, a konkretnie Cascate del Mulino. Są to ciepłe, jakże przyjemne gorące źródła. Rewelacyjne do kąpieli bo woda ma jakieś 37-38 stopni Celsjusza. Jest wprost idealna. Siarkowa, o specyficznym zapachu, ale nie śmierdzi, nic z tych rzeczy. Kąpiel jest bardzo odprężająca, na miejscu jest lokal gdzie można coś zjeść, są toalety i przebieralnie oraz prysznice. Co najważniejsze są całkowicie darmowe. Można się więc poczuć jak w SPA, ale całkowicie za free. Aby zaparkować radzę użyć pobliskiego parkingu. Są tam automaty parkingowe a postój nawet na okres 3 czy 4 godzin to koszt ledwie kilku euro. Samochód za to stoi na ogrodzonym parkingu, z obsługą, która pilnuje tam porządku.

Po przejściu około 300-400 metrów wchodzimy na teren term, gdzie jest przyjemnie i niezbyt tłoczno, przynajmniej w październiku, choć ludzi generalnie nie brakuje. O czym muszę wspomnieć? Otóż, kiedy się przyjrzycie wodzie, w czasie odprężającej kąpieli, okaże się że razem z wami kąpiel biorą małe czerwone larwy. To ochotki, i są one zupełnie nieszkodliwe. Poruszają się w charakterystyczny sposób i często lądują na naszej skórze. Jednak nie przejmujcie się nimi, są nieszkodliwym dodatkiem i zapewniam, że to wy będziecie dla nich większym szokiem niż one dla was. warto też zabrać jakieś gumowe obuwie, bo skały są miejscami bardzo śliskie, trzeba więc zachować ostrożność. Termy są naprawdę super, a siedzenie w takiej wodzie, o takiej temperaturze, jest bardzo relaksujące. Można więc odpocząć i polecam to każdemu. Jeśli jednak jesteście tam w środku sezonu, lepiej wybrać się tam albo bardzo wcześnie, albo bardzo późno. Inaczej poznacie około "miliona" Niemców, Anglików, Włochów i Polaków, którzy wpadli na ten sam doskonały pomysł, kąpieli w termach...

Po tak wypełnionym "od deski do deski" dniu, kiedy wracacie do domu, marzy się wam coś dobrego do jedzenia. Oczywiście można coś zjeść w niezliczonych knajpkach w miasteczkach, które mijacie, jednak mój domowy TopChef, czyli moja żona, postanowiła kolejny raz błysnąć talentem i tym razem zafundowała nam coś naprawdę wybornego, oczywiście z kuchni włoskiej, a jakże.

Prawdziwy majstersztyk, danie pochodzące z Mediolanu, czyli Cotoletta alla Milanese, w połączeniu z Risotto alla Milanese, czyli takie z dodatkiem szafranu. Podane w serowych miseczkach wykonanych z parmezanu. Co prawda kotlety bez panierki, czyli wersja bardziej fit, za to z dodatkiem, który uwielbiam, czyli kaparami. Oczywiście to interpretacja mojej żonki, ale była wprost wybitna, nie chwaląc się. Do tego dodatek warzyw z patelni, musi być coś zielnego i nie tylko, dzięki warzywom jest zdrowiej, bardziej kolorowo, no i mamy mniejsze wyrzuty sumienia... Polecam Wam zjeść coś takiego! Do tego oczywiście sok z miejscowych winogron, czyli białe lub czerwone wino, co kto woli. Wiecie że najlepsze wino to takie, które Wam smakuje, wybierajcie więc według siebie i tego co lubicie...

Kolejne dni spędzone w słonecznym regionie Włoch jakim bez wątpienia jest Toskania, upłynęły nam na zwiedzaniu i podziwianiu tego pięknego miejsca. Często jeżdżąc po różnego rodzaju mniejszych i większych miasteczkach, mogliśmy naładować naszą Teslę na Superchargerach, których jednak nie ma tu aż tak wielu, jednak ich rozmieszczenie pozwala w miarę komfortowo podróżować. Jedyne miejsce które mnie zadziwiło brakiem stacji Tesli to Siena. Cały okręg mający spory promień, jeśli chodzi o kilometry, oraz samo miasto Siena to niestety teslowa pustynia. Ani jednej stacji Supercharger, ani jednej Destination Charger, na które to nie ukrywam liczyłem.

Sytuacja wymagała podjęcia decyzji, która uratuje nas w aucie elektrycznym, z niewystarczającą ilością energii do powrotu do domu. Pchać Teslę? Raczej nie ma takiej opcji, auto waży prawie 2200 kg. To oczywiście żart, nikt o zdrowych zmysłach nie pchałby takiego auta do ładowarki. W takich sytuacjach wykorzystuje się pomoc drogową i lawetę, ale ja miałem inny plan. Znalazłem na Tesla.com najbliższe Destination Charger w okolicy Sieny i wybrałem jeden z nich. Padło na Rosewood Castiglion del Bosco, usytuowany 12 km od miasteczka Montalcino, (w sumie musiałem nadrobić około 20 km w stosunku do naszej pierwotnej trasy) oferujący stację ładowania Tesli o mocy 22 kW. Idealnie, bo nasza Tesla to klasyk z 2014 roku, mający pokładowe ładowarki w konfiguracji 2x11 kW, czyli w ciągu godziny auto było w stanie pobrać 22 kWh energii. To duża szybkość ładowania jak na prąd przemienny AC. Tak więc ta godzinka spokojnie wystarczyła nam do tego aby uzupełnić brakujące nam kilowatogodziny i aby po około godzinie ładowania mieć wystarczająco dużo prądu do bezpiecznego powrotu do domu.

Sam hotel to właściwie wielki i luksusowy kompleks, gdzie w sezonie za jedną noc musimy zapłacić prawie 12 000 zł. Po wcześniejszym telefonicznym uzgodnieniu ładowania, z miłą panią z obsługi hotelu, oraz zaanonsowaniu wizyty TeslaKlubPolska, ruszyliśmy żwawo do naszej destynacji. Niestety dojazd do hotelu to droga przez mękę, fatalna miejscowa i bardzo dziurawa droga z białego kruszywa była koszmarna, a nawigacja Google prowadziła nas przez szczere toskańskie pola, i to dosłownie. Przez myśl przeszło mi nawet zawrócić, ale ciekawość i brak wystarczającej porcji energii w baterii pchała mnie do przodu.

Po kilkunastu kilometrach trafiliśmy na miejsce, gdzie stały naprawdę luksusowe auta, a wyglądały one jak po rajdzie Dakar, całe w kurzu pochodzącym z drogi dojazdowej. Jak się później dowiedziałem od obsługi hotelu, nie będzie innej drogi, gdyż jest to jakiś rodzaj parku krajobrazowego i obiekt nie dostanie zgody na położenie asfaltu.

Sam hotel jest normalny, a przynajmniej tak wygląda, z głównej alejki nie bije jakieś mega bogactwo i nie domyślilibyście się ile kosztuje tu noc, i dlaczego aż tyle. Wstąpiliśmy do hotelowej restauracji i wypiliśmy małe piwo na dziedzińcu, do tego dostaliśmy prażone w karmelu migdały z dodatkiem soli i wielkie zielone oliwki. Niestety małe piwko kosztuje tu aż 8 euro, jednak w promieniach słońca i pite w takim anturażu, smakuje jakoś tak lepiej niż zazwyczaj.

Po naładowaniu baterii prawie do pełna, 96%, mogliśmy ruszyć dalej, czyli do Sieny. Cała operacja kosztowała nas około 2 godzin dodatkowego czasu, może trochę mniej, jednak przeżycia i miejsce do którego dotarliśmy i widoki jakie się z niego rozciągały na pobliską dolinę zrekompensowały nam stracony czas, i nikt nie myślał o tym jak o dwóch zmarnowanych godzinach.
 
Po tych jakże ciekawych przygodach z nutką dreszczyku, kiedy jedziesz przez toskańską dzicz, i tylko Google wie gdzie dokładnie się udajesz, trafiliśmy w końcu na główną drogę do Sieny, a dalsza droga nie miała już takiego dreszczyku emocji, choć może i lepiej że nie miała, bo martwienie się o ilość energii w baterii auta, to nie jest moje ulubione zajęcie, i zdecydowanie przeszkadza w wypoczynku. Faktem jest również że był to jedyny taki przypadek w mojej teslowej globtroterskiej karierze i jedyny raz od ponad 23 000 km przejechanych po europejskich szlakach w ciągu dwóch ostatnich lat kiedy musiałem się o to martwić.

Oczywiście fakt braku Superchargera w rejonie Sieny zgłosiłem do moich znajomych z działu rozwoju sieci Supercharger na Europę, mam nadzieję że porawią sytuację w miarę szybko.

Siena... w końcu do niej dotarliśmy. Auto zostało na miejscowym parkingu, a my udaliśmy się na mały spacerek po urokliwych uliczkach miasta. Siena jest piękna i czuć tu historię. Główny plac miasta robi ogromne wrażenie, spacerek po takim miejscu pozostanie na pewno na długo w naszej pamięci. Choć byłem w Sienie już wcześniej zawsze chętnie tu zaglądam. Jednak po atrakcjach całego długiego dnia, postanowiliśmy nie spędzać tam zbyt dużo czasu i wrócić do naszej włoskiej agroturystyki, aby zjeść jedno z endemicznych toskańskich dań, czyli Stracotto... Mieliśmy ochotę zajrzeć do miejscowej knajpki, ale ostatecznie wygrała wizja domowego jedzenia. Biorąc pod uwagę cztery osoby, posiłek zjedzony w Sienie, mógłby być nieco kosztowny, do tego doszedł jeszcze czas, który uciekał nam między palcami w niesamowitym tempie. Wygrała więc opcja domowa, jak mawiają włosi "Fatto in casa", czyli "zrobione w domu", smakuje najlepiej...

Po małej wycieczce wróciliśmy na parking i po opłaceniu nieco ponad 4 euro w automacie parkingowym udaliśmy się z powrotem do naszego Borgo Poggiardelli. Tu w spokoju będzie można przygotować posiłek i odpocząć po trudach i niewielkich stresach. Naszym daniem będzie Stracotto, co oznacza wołowinę, długo duszoną w towarzystwie tak zwanego Sofrito, czyli zestawu drobno posiekanych warzyw, duszonych na oliwie. Kiedy warzywa trochę zmiękną dodajemy kawałki wołowiny, na przykład policzki wołowe i zalewamy całość czerwonym winem i bulionem tak aby prawie zakryć mięso. Potem już tylko 3-4 godziny pykania na małym gazie, do tego własnej roboty makaron i danie gotowe. Można dorzucić małe słodkie cebulki i podać oczywiście z dodatkiem parmezanu czy pecorino. Takie danie to prawdziwa rozkosz dla ciała i ducha. Popita lokalnym toskańskim winem smakuje jeszcze lepiej...


Cóż, może nie wygląda jak z żurnala, ale zapewniam Was, że jest rewelacyjne. Makaron jest sprężysty, jak mawiają Włosi "al dente", za to mięso wręcz przeciwnie, rozpada się na smakowite kawałeczki. Do tego słodkie cebulki i wyborny ser. Z warzyw z którymi dusi się mięso, po 3-4 godzinach powstaje przepyszny sos, na tyle gęsty, że oblepia makaron, który staje się niejako nośnikiem smaku w tym daniu. Historycznie Stracotto jadało się w Toskanii w niedzielę, najpierw zjadając sos z makaronem, a potem dopiero podawano mięso, coś jak by drugie danie. Polecam Wam to danie bo rzeczywiście smakuje wybornie, jednocześnie będąc na tyle lekkim, że można go zjeść uczciwą porcję i nie będziemy cierpieć z tego powodu.
Robi się tego naprawdę dużo, tak więc resztę opowiem w kolejnej części, a będzie to wizyta w Asyżu i powrót do domu, znów przez nasze ulubione jezioro Garda z naszym ulubionym sklepem z winami. Odwiedzimy również miasteczko Lednice, czyli Morawską winiarską ostoję z przepięknym zamkiem...